Strona główna | Mapa serwisu
Letni Pałac Cesarza
BLOG podróżnika > kwiecień 2007 > Letni Pałac Cesarza

15 kwietnia - c.d.


    Mój tęskny smutek (za Murem - przyp.red.) przysłonił całun nowej propozycji, która padła nieoczekiwanie, mianowicie - aby odwiedzić Letni Pałac Cesarski. Na teren wypoczynkowy, po zakupie biletu prowadziła kolorowa brama standardowo okraszona solidnym progiem i rzędami schodów. Po sforsowaniu przejścia przyjaznego inaczej, w końcu  przestałem patrzeć na czubki swoich butów, a moje gałki oczne, jak bąbel w poziomicy powróciły do równego poziomu.
    Pierwsze wrażenie, jakie ujawniło się werbalnie przez moje usta, było  stonowane emocjonalnie głośniej określając powyższy akwen: „Przecież to  Strzeszynek!” Sama zabudowa nadbrzeżna jednak bardziej przypominała Kiekrz, szczególnie te różne domki, którym dachy zawijają się od wilgoci,  jak stary żółty ser na skibce.
    Ruszyliśmy promenadą na prawo w stronę w pałacu, który w tej zieleni góruje i przypomina ładnie przyozdobiony reaktor na „Karolinie” na święto energetyka. 
    I nagle jakiś flesz mnie potężnie poraził i przestałem na moment rejestrować otoczenie. Gdy już doszedłem do siebie, chcąc zaspokoić moją naturalną ciekawość - czego padłem ofiarą, zerknąłem ponownie z mocnym przymrużeniem w intrygujący rażący blask. Patrzyłem podobnie, jak w południowe słońce,  kiedy się nie ma okularów chroniących wzrok. Po jakieś chwili zaczął się wyłaniać nieokreślony wysmukły kształt na czyichś plecach. W pierwszej momencie pomyślałem, że jest to jakiś weteran wojenny i niesie z przyzwyczajenia lub dla podtrzymania kondycji pocisk do ruskiej katiuszy. Gdy podjechaliśmy bliżej, przedmiot zaczął nabierać bardziej cywilnych kształtów wyjawiając przy tymi część niespodziewanej zagadki. Po opornym zrozumieniu z czym miałem do czynienia, ciężar tajemnicy przesunął się raptownie na jego właściciela: „Po co u licha  taszczy tak wielbłąd ten wielki świecący termos?!”. Z takim zapasem herbatki mógłbym przez tydzień gibać po Saharze i jeszcze by mi zostało. Ni mniej ni więcej, Chińczyk nosił to wielkie cudeńko, które jak ulał pasuje na symbol tego fantastycznego kraju.

    Zwiedziliśmy leniwie alejki i ogrody w komponowane harmonijne między niskie budynki.  Kwiaty i drzewa wraz z skalniakami nadawały temu miejscu bajkowy charakter. I w takim nastroju przyszło nam opuszczać to miejsce, zajadając po drodze słodkie ziemniaki. Wieczorem, jeszcze w trójkę, by godnie zakończyć dzień, poszliśmy do naszej zoologicznej restauracji napełnić do syta wygłodniałe żołądki. Tym razem już nie grałem z chińskim jedzeniem w „Najsłabsze  ogniowo”, bo wszystko wybierał osobiście Wiesiek. Stopień mojego ożywienia znacząco się podniósł, kiedy jedna z kelnerek wbiegła z żywą rybą  na sale, by zaprezentować okaz zgłodniałemu koneserowi. Położyła ją na stole blisko jego łokcia, a ten łakomym wzrokiem zmierzył swą wybrankę. Oko mu zajaśniało jak kula duńska pod światłem, po chwili wypowiedział swoje jedno życzenie i rybka choć nie złota zmieniła się w jedzenie.

Marcin 

 

 

 

Marcin Tasarek EXPEDITIONS * Ostatnia aktualizacja: 24 marca 2009