12 - 13 kwietnia, Frankfurt - Pekin - RELACJA MARCINA
Po wylądowaniu (we Frankfurcie - przyp.red.), w samolocie zrobiło się gwarno i zaczęło schodzić ciśnienie z pasażerów jak z przebitych materacy i dętek. Na twarzach malowała się ulga i rozluźnienie. Maszyna się w końcu zatrzymała, a ludziska jakby nagle pod wpływem nie widzialnej energii odzyskali kolory na twarzach i władze w swoich kończynach. Rzucili się do swoich torebek i neseserków z ogromnym szwungiem, aż się bałem żeby nie rozerwali tych pakunków na miejscu. Jeśli oni swoje manele tak traktują, to wyobraźcie sobie jak muszą się pieścić z walizkami, skorupami i innymi cudami sami bagażowi. Tam się odbywa naturalna selekcja, jak w przyrodzie, słabsze jednostki giną a mocniejsze wychodzą z mocnym uszczerbkiem lub skazą co nic dobrego nie wróży. My ze stryjkiem, ale nie z Kejsim z Liberatora II siedzimy spokojnie i obserwujemy spektakl do końca. Troszkę sytuacja była podobna jaką można zauważyć w kinie po jeszcze dobrze nie zakończonym filmie. Dwóch siedzi do końca, bo muszą przeczytać kto zrobił makijaże a reszta w tym czasie zwala się w dół jak lawina z Kasprowego, żeby tylko dotrzeć szybko do parkingu i sprawdzić czy aby bryki nikt nie obił. W końcu kiszka samolotu była już przeczyszczona jak po lewatywie to się zacząłem gramolić spokojnie. (:) ) Doszedłem o kijoszkach do drzwi a tu nagle dwóch panów z wyglądem pasującym do Atatirka pakuje się na mnie, chwila moment i byłem już zapakowany jak muszka przez pająka. Bez dyskusji poddałem się tym procesom i pozwoliłem się wytaszczyć.  Stoimy wszyscy na schodach ( no ja siedzę twarzą od samolotu) a tu nagle ryk taki że wszystkim się kłaki kudlą już przy samych kostkach. Ten dźwięk na mnie podziałał pobudzająco, bo uwielbiam te tony tak samo jak koncerty chóru z Frankiem. Jak mi wyleciał przed paszczą 747 akurat startujący, to gdyby nie to, że Turcy mnie solidnie przepasali, jak szynkę na swięta, różnymi linkami to chyba chwyciłbym smoka za koło i przesiadka odbyłaby się w locie. Wózio już był skompletowany poprawnie i serwisanci usadzili mnie delikatnie jak klejnot na poduszeczce u jubilera. Gdyby widziały to ich dziewczyny lub żony to pewnie by zdębiały ile te barczyste chłopaki mają w sobie delikatności. Wózeczkiem po rampie zostałem od tyłu wprowadzony do VW transportera. Po chwili kierowca zajął swoje miejsce i zaczęła się rundka po płycie boiska. Pogoda była wyborna, słońce dawało z siebie większą moc a chmury wzięły wolne. Volkswagenik był tak nagrzany w środku że gdy byłem do niego wprowadzony poczułem się jak chlebek tostowy przed wypiekiem. Jedziemy, ciszę wypełnia jedynie warkot auta i nagle Turek przemówił „warm”. W zasadzie wyjął mi to z ust choć mi się cisnęły dużo mocniejsze terminy określające temperaturę. Dla niego tylko warm a dla mnie piekarnik. Tylko potwierdziłem jego stwierdzenie i nasz kontakt już więcej nie wymagał słów. Oddałem się oglądaniu i pstrykaniem zdjęć niezliczonych terminali na frankfurckim lotnisku. Przyjęci zostaliśmy przez Niemców miło i profesjonalnie. Mieliśmy jeszcze dobre 2 godziny zapasu więc poszliśmy sobie coś przekąsić na balkonik, a tam aparat w moich rękach się zagotował od pstrykania fot i najlepsze jakieś wybiorę do galeryjki. Samoloty latające, kołujące, samochody, dosłownie wszystko. Człowiek nie wie co pstrykać, a aparat taki wolny. W końcu przyszedł czas poszukać właściwego samolotu. Niemiecki opiekun przeprowadził nas przez lotnisko i jednym uśmiechem do Chinek załatwił sprawną odprawę. Mając jeszcze chwilę czasu, pstrykałem dziób naszego samolotu stojącego tuż przy szybie terminala. Wyglądał tak słodko jak delfinek w akwarium, który za rybkę zrobi wszystko. W końcu wjechałem na pokład i sam kapitan odczytał mój ticket board. Wskazał ręką aleję która ciągła się między fotelami po sam horyzont. Wozek mi już odebrano to szedłem tam pół dnia zanim znalazłem miejsce. Numer 53A i B w klasie Economy naprawdę jest daleko, po drodze zdążyłem już zgłodnieć. Zająłem miejsce przy okienku i czekałem na 17:05. W końcu obywatele Państwa Środka zajęli swoje miejsca, co niechybnie znaczyło bliski start. Kapitan włączył mikrofon i wydobył się głos jak z filmu science-fiction. Pierwsza moja myśl była wypełniona zwątpieniem i zapytaniem. Co się stało z naszym pilotem? Jakiś android będzie sterował tym kolosem. Maszyna w końcu zaczęła kołować i ustawiła się na pasie startowym. W pewnym momencie wszystko zaczęło się trząść a maszyna nabierała rozpędu. Sprawiała wrażenie bardzo ociężałej i nie mogącej się oderwać od ziemi. Jedziemy po tym pasie już dłuższą chwile a maszyna nawet nie myśli, żeby drygnąć w górę. Zaczynam kombinować i myślę, może oni chcą nas zawieźć tam do Chin? Ale po chwili maszyna tak lekko się oderwała że nawet się nie zorientowałem kiedy byliśmy już w powietrzu. Na monitorach między rzędami podawane informacje dotyczące podróży takie jak czas lotu 9h:30 min, miejsce nad którym lecimy, temperatura za oknem, prędkość lotu i pułap. Przelatywaliśmy znów nad Polską, byliśmy najbliżej Bydgoszczy, potem w kierunku Mazur i kolejne miasta to Wilno, Mińsk (tutaj drobne turbulencje zanotowałem), Moskwa, Samara, Nishnij Novograd, Jakaterinburg, Omsk, Novosibirsk, Sajan Mts, koło Ułan Bator i potem już tylko Pekin.

Prędkość maksymalna wyniosła 960 km, a pułap 11500 m, temperatura za oknem około – 60 st.C. Muszę potwierdzić też słowa Hobbita, że w czasie posiłków dają normalną metalową zastawę. Same posiłki nie duże ale smaczne, pakowane tak pancernie jak karma dla astronautów. W końcu zawitał dzień, który gdzieś zgubiliśmy lecąc nad Syberią, zjedliśmy ostatnie śniadanie i po godzince o 8.30 rano czasu Chińskiego (różnica 6h do przodu) przywitało nas senne lotnisko w Pekinie, tak, tak senne... Marcin
C.D.N.
|