14 kwietnia - Zakazane Miasto i kulinarne ekscesy - RELACJA MARCINA W piątek zamówiliśmy śniadanie do pokoju na sobotę. Wybraliśmy jajka sadzone, chleb, tost i sok pomarańczowy. Rano następnego dnia wjechał lokaj i zostawił posiłek na stole. Główne danie było jakieś lejące się i wzbudziło to moje zastanowienie, czy ten kucharz w ogóle położył je na patelni, czy być może podgrzewał je swoim telefonem komórkowym. Chleb był jeszcze bardziej oderwany od polskiej rzeczywistości. Była to bułeczka o wyglądzie chałki z okrągłą morelą w środku. Bardziej to przypominało orientalną biżuterię niż kawałek rodzimego bochna. Po szybkim posiłku uznaliśmy, że czas na wymarsz. Dzisiejszego dnia mieliśmy spenetrować plac Tienanmen i Zakazane Miasto. Na dole przed hotelem próbowaliśmy wytłumaczyć chłopakowi z obsługi, że potrzebujemy samochód. Wreszcie Chińczyk załapał co jest nam do szczęścia potrzebne i zajął się organizacją. Obrócił się na pięcie i wydarł z buta bez rozgrzewki szybciej niż Carl Lewis na 100m, szkoda że nie miałem stopera. Pobiegł do głównej drogi i zniknął za rogiem. Po chwili przyjechał, uradowany, w taksówce w poczuciu dobrze wykonanego zadania. Taksówkarz w pierwszej chwili zwątpił kiedy zobaczył nietypowego klienta siedzącego na jakieś dziwnej taczce. Bał się z pewnością, że maszyneria się nie zmieści do jego wypucowanego auta. Kiedy zostało odczepione pierwsze koło mężczyzna się lekko zdziwił i wydobył z siebie głos jak dziecko widzące pierwszy raz tęcze. Przy kolejnym kółku i położonym oparciu zmieniły się kompletnie jego rysy twarzy. Oczy się jeszcze bardziej zwęziły, a usta odsłoniły pożółkły garnitur zębów w głębokim zadowoleniu.. Na plac dojechaliśmy sprawnie. Po wypakowaniu maneli udaliśmy się w stronę przejścia podziemnego, które było jedyną możliwą drogą dla wózka. Nie muszę chyba dodawać, że największą atrakcją dla wielu ludzi na samym Placu była moja skromna osoba. [:)] Troszkę czuję się jak kosmita wśród tubylców skupiając ich wzrok tak samo skutecznie jak soczewka promienie słońca. Teraz wiem, dlaczego Alf przez wiele odcinków ukrywał się na strychu. Zaczynam wierzyć, że mam jakieś cudowne hipnotyczne predyspozycje nie znane mi dotąd, a odkryte przez miejscowych. Już na niejednym filmie biały człowiek wśród innej rasy był brany za kogoś w rodzaju Boga, ku jemu zdziwieniu i zadowoleniu, lecz potem zwykle stawał się głównym daniem. Mam nadzieję, że ja nie okażę się apetyczny ze względu na moją chudość i nie trafie do gara, chociaż tutaj się jada dosłownie wszystko, a i nie jeden na mój widok już się oblizał. Muszę powiedzieć, że nie jest mi łatwo wtopić się w tłum. Jedyną receptą na takie zjawisko to nie przejmować się i robić swoje. Na placu około 11.00 słońce już mocno paliło, a wiatr hulał wprawiając w ruch latawce i flagi. W celu zabezpieczenia się przed czynnikami atmosferycznymi kupiłem za 5 RMB czerwony czepek i przystąpiłem do zajadłego fotografowania. Na pierwszy ogień poszła siedziba spoczynku Wielkiego wodza Mao. Potem reszta sukcesywnie padała łupem cyfrowego zapisu. Przed jednym z budynków znajdował się zegar, mierzący (jak to określiłem) czas chińskim budowniczym ile jeszcze mają dni, żeby pokończyć wiele rozgrzebanych inwestycji do przyszłorocznej Olimpiady. Nasza wędrówka po placu podążała w kierunku Zakazanego Miasta, które było odgrodzone od skweru bardzo szeroką ulicą niczym gród Kraka fosą. Przedostaliśmy się bliżej pod mury miasta Imperatora, gdzie na froncie wisiał wielki obraz, z którego spoglądał bacznym okiem wszechobecny późniejszy wódz Chin. Weszliśmy do środka gdzie przewijało się sporo ludzi. Bruk, po którym jeździłem był strasznie nierówny, nie mówiąc o rampach do każdego budynku. Po takiej wycieczce czułem się jak gość po 8 godzinach pracy przy młocie pneumatycznym. Na wszelki wypadek tego dnia nalewałem sobie tylko pół szklaneczki. Z pewnością byłem tam jedynym tak zdesperowanym wózkowiczem, który chce zwiedzić siedzibę wielu cesarzy. Na pierwszym lub drugim dziedzińcu, ale to nie ważne, na którym bo wszystkie wyglądają prawie tak samo, jest sporo budek z pamiątkami. Postanowiłem kupić drobiażdżek i zaczepiłem żółtego straganiarza. Przedtem nasunąłem mocniej na głowę mój chiński czepek, tak żebym bardziej wyglądał lokalnie, wówczas i cena jest lokalna, a nie eksportowa. Prawie by się fortel udał gdyby nie język, który mnie zdradził. Musiałem ratować sytuację niezłomną postawą w negocjacjach. Chińczyk naprawdę miękł pod naciskiem mojej oferty. Próbował jeszcze coś zmienić kiedy podawał mi najskuteczniejsze narzędzie naszej komunikacji czyli kalkulatorek. Nawet jego manewry maszyną liczącą przed moim nosem nie dały mu sukcesu, a jedynie wzmogły moją czujność. W końcu obydwie strony znalazły z trudem wypracowane porozumienie i transakcja doszła do skutku. W poczuciu, że i tak sprzedawca porobił mnie na cenie, wręczyłem mu smyczkę jakieś firmy olejowej za fantastyczną postawę. Udekorowany dumnie zawiesił sobie ją na piersi, a my w tym czasie zaczęliśmy się oddalać. W pewnym momencie podeszła do nas jakaś natchniona Chinka i biegłym angielskim zaczęła opowiadać coś o sobie, że jest studentką malarstwa i zaprasza nas do swojej galerii. Już wiedziałem o co chodzi, na jaki trik koleżanka chce nas wziąć, bo wcześniej wyczytałem to w opasłym przewodniku. Dziewczyny zwykle nagabują turystów do takich miejsc wkręcając im kit, że wszystko jest ręcznie robione, a cena jest bardzo okazyjna. Poszliśmy sprawdzić co kobieta ma na stanie i zaliczyć troszkę więcej kultury. Muszę powiedzieć, że fajnie opowiadała o historii i tradycji swojego kraju widzianego oczami nieznanych artystów. Przy jednym z obrazków, na którym znajdował się jakiś jedynie znak chiński zatrzymaliśmy się dłużej , kiedy zadałem pytanie co to znaczy? Kobieta mi krótko odpowiedziała, „Szczęście”. Jakoś nie poczułem wylewnie mocy tego zapisu i poprosiłem o dalsze objaśnienia. Studentka zaczęła rozdrabniać znak na czynniki pierwsze i tym sposobem dowiedziałem się w czym ludzie ze wschodu upatrują stan głębokiego zadowolenia. Na wszelki wypadek mój stryj zrobił zdjęcie tak ważnego symbolu i tym samym zabraliśmy trochę szczęścia ze sobą na dalszą drogę. Dalej było tak samo, dziedzińce, budynki się powtarzały, tworząc pokaźną sieć labiryntów. Wiele budowli wraz z pałacem cesarza jest obecnie w remoncie. Hermetycznie zapakowany zieloną siatką ochronną wygląda jak wielki prezent dla dziecka na komunię. Czas odpakowania zawiniątka dopiero ma nadejść więc trzeba było się skupić na nagrodach pocieszenia rozsianych wokół. W poszczególnych budynkach są różne eksponaty często wystawione za grubymi szybami. Gdy człowiek się zbliża do gabloty, by czemuś się przyjrzeć bardziej wnikliwie, zaraz kobieta ze ścierką wchodzi na pierwszy plan i ją odświeża jak stara nie wymieniana wycieraczka w samochodzie. Wszystko rozmazane, jedynie z tabliczki znamionowej możesz się dowiedzieć jakiego eksponatu już dziś nie zobaczysz. Tak sobie zwiedzam te liczne budynki, ścigając się przy tym z konserwatorkami powierzchni płaskich, aż tu nagle hałas jakby łapanka się zaczęła. Po chwili zauważyłem, że ludzie wręcz wyparowali, a do mnie się uśmiecha kilku panów będących w godzinach pracy. Przez moment się zastanawiałem, czy może fakt robienia przeze mnie zdjęć, wszędzie gdzie wisiała wypucowana tabliczka z aparatem przekreślonym czerwonym paskiem jak świadectwo wzorowego ucznia, mogło być tego powodem. Jednak kiedy nawiązaliśmy kontakt na tyle bliski, że mogłem policzyć guziki w marynarce oficera, usłyszałem tylko słowo wydobywające się z lekkim uśmiechem Sir, a jego rączka wprawnym ruchem pokazała mi gdzie jest exit. Z małym niesmakiem, potulnie i bez pytania udałem się w wyznaczonym kierunku. Wychodząc z budynku i stojąc na rampie widzę, że rodeo ma znacznie większe rozmiary. Żołnierze jak psy pasterskie biegali w koło ludzkich owieczek i zaganiali je do kolejnej zagrody. Tym sposobem tempo moje i stryja ani na chwile nie spadło, pomimo że siły do zdobywania kolejnej rampy były już mocno nadwątlone. Cała ta karuzela wyjaśniła się w jednej chwili kiedy na horyzoncie przemknęły czarne klimatyzowane kanapy wożące specjalnych wizytatorów. Niestety niespodziewani goście zburzyli moje całe feng shui tamtego dnia i postanowiliśmy opuścić w trybie natychmiastowym rozbuchaną posiadłość Imperatorów. Nawet nie było nam żal z rozstawaniem się z elektronicznym przewodnikiem wyposażonym w GPS, którego nie chciało się słuchać. Niby miał wskazywać, prowadzić i załączać się w odpowiednich miejscach, ale robił to jakoś niemrawo. Nie mogliśmy się z technologią najwyraźniej zsynchronizować. Nasze rozbieżności były najlepiej widoczne na schodach kiedy to ja na ich podstawie szykowałem się niczym alpinista atakujący K2 - pełna koncentracja, poprawa więzadeł w butach i w końcu na pełnym ciągu do przodu, a tu klientka z GPS załącza mi się znienacka i opowiada w połowie trasy, że mam patrzeć na jakiś mocno zdobiony wazon. Po takich akcjach przewodniczki bez serca, sam mogłem podzielić los ceramiki , ale już mocno popękanej i rozbitej . Do hotelu dotarliśmy wczesnym wieczorkiem, tak aby móc jeszcze wyskoczyć do upatrzonej wcześniej restauracji. Przed stylowym budynkiem stały lepsze odpicowane bryki, więc zbytnio się nie wyróżniałem kiedy podjechałem moją czarną maszyną. Przy wejściu dziewczyny w strojach ludowych kusiły swoimi uśmiechami przechodniów, niczym syreny przypadkowych żeglarzy. Nas już nie trzeba było werbować, głód nieomylnie wyznaczał nam kierunek jak strzałka w kompasie pokazującym północ. Wchodzę do środka i z każdym krokiem czuję jak na moim czole buduje się ze zmarszczek mapa drogowa Polski na 2012 rok. Cała moja energia poszła w jedno zapytanie własnego siebie: Gdzie ja jestem? W restauracji czy zoologicznym? Po lewej stronie ściana akwariów z rybami i innymi stworami jakiej by się nie powstydził nie jeden kolekcjoner lub ogród botaniczny. Po drugiej stronie wisiały kaczki jakby beztrosko leciały w kluczu. Nie musze chyba dodawać, że były to pływające żywe kolacje przed przygotowaniem. Mając wcześniejsze przeszkolenie, rozbieganym wzrokiem zrobiłem mały monitoring w duchu Salamandry i nie stwierdziłem gatunków chronionych przez CITES na talerzach gości. Zasiedliśmy przy stole i na spokojnie zamówiliśmy kaczuszkę. Po 15 minutach wjeżdżają jakieś dwa półmiski, ale nie widzę tam żadnego ptaka. Za to przed paszczą pojawiła mi się sterta wiórów i poczułem się jak chomik na widok fajnego mieszkanka. To była pierwsza bomba gastronomiczna zdetonowana tamtego wieczoru. Czując daleko idącą nie satysfakcję postanowiliśmy zamówić inne danie. W celu zwiększenia naszych szans zamówiłem kurę, a mój stryj jakiś inny wynalazek. Kiedy nasze kolejne porcje wjechały na stół już wiedziałem, że restaurację opuszczę podwójnie upokorzony przez chińską gastronomię. Kura w miodzie przechyliła czarę goryczy i z pustym żołądkiem i podobnym stanem portfela przyszło opuścić lokal. Do hotelu udaliśmy się spokojnie, nie forsując tempa, zaliczając po drodze sklep spożywczy. |