13 kwietnia - RELACJA MARCINA PIERWSZY DZIEŃ W PEKINIE Po wylądowaniu, jak zwykle ostatni zaczynamy opuszczać samolot. Miarowo przesuwam się do przodu i widok liniowca po przelocie chińskimi towarzyszami przypomina bardziej stadion dziesięciolecia po całym dniu pracy. Wymiętolone gazety, jedzenie, kocyki i poduszki Lufthansy walają się wszędzie, a to jeszcze nie Hutong. Czar wspaniałego liniowca został skutecznie przytemperowany po ponad 9 godzinnej podróży. Jesteśmy przy wyjściu z samolotu tuż przy kabinie pilotów i już mnie właśnie spotyka drugie zaskoczenie. Wózek jaki mi podstawili to jakiś antyk po mocnych przejściach. Troszeczkę mi się zrobiło ciepło na widok tego cuda i na myśl co jest z moim sprzętem? Przecież 9 godzin lotu nie mogło mu tak zaszkodzić. Chińczyk swoim wzrokiem usadził mnie na tej taczce i zaczęlismy rękawem zmierzać do terminala. W końcu za rogiem ujrzałem moje „dziecko” ale jakieś takie przętrącone. Brak poduszki na siedzisku i jednego boczku powodował, że maszyna była niekompletna. Na szczęście oba te elementy zostały wciśnięte z tyły za oparciem między paski. Czarna poduszka zgięta w pół przypominała ogromnego spalonego sandwitcha. Po tym doświadczeniu postanowiłem, że następnym razem będę do wózka przypinał obrazkową instrukcję obsługi. Jedziemy do bramki odprawy paszportów i nie widzę na lotnisku prawie ludzi, co mnie dziwi, bo przecież nie przyleciałem do Laponii! Wytłumaczono mi potem, że o tak wczesnej godzinie nie ma dużego ruchu. Przy bramce z paszportami była fajna maszyna do mierzenia poziomu zadowolenia z obsługi. Ma ona 4 podświetlane guziczki, na których są wymalowane buźki. Z prawej najbardziej uśmiechnięta, a na końcu odwrócona podkowa, pewnie dla tych co nie wjechali lub wjechali w towarzystwie mało uśmiechniętych panów. Kiedy zaczynają migać należy nadusić odpowiedni - przypominam: guziczek i oddać swój głos. Jest to sonda obowiązkowa, więc jeśli tu przylecisz wciśnij coś innego niż ja, czyli każdy inny wariant oprócz skrajnego prawego i opisz w swoim blogu co się wówczas dzieje. Przy wyjściu z lotniska zaczynają się pierwsze przygody z transportem. Wychodzimy na zewnątrz przez bramę nr 5 i widzimy taksówki. Jednak ten postój jest jakiś dziwny, panuje na nim strasznie nerwowa atmosfera. Goście w niebieskich mundurach i radiotelefonami sterują ruchem. Kilku taksiarzy stoi przy niebieskich panach, którzy wydają się być prawem i władzą ostateczną. Reszta jak ławica ryb kumuluje się dalej i czeka na znak do podjazdu po klienta. Jeden z panów kolorowych się nami zainteresował, ale wcale tego nie chcieliśmy. Zapytał gdzie chcemy jechać i nerwowo odebrał kartkę od stryja z adresem. Gość jednym ruchem oddalił nas od upatrzonej taksówki i wskazał nam inną, bez taksometru, a kierowca wyglądał jak cwaniak z polskiego Sztosa. Nasze walizy już były w środku zanim koleś zechciał pokazać taryfę za którą mamy jechać. Facio pokazał 360 RMB, co było grubo na wyrost i o tym wiedzieliśmy. Bez dyskusji odeszliśmy i złapaliśmy taksę z korporacji. Są one dwukolorowe, mają glape na dachu i licznik w środku. Podróż z lotniska do centrum Pekinu to koszt jakiś 80-100 RMB.  Zapakowaliśmy się do auta i tuż za rogiem ujrzałem pierwszego chińskiego Lance Amstronga na 3 kołowym rowerze. Przygnieciony konkretnie towarem z trudem pokonywał kolejne metry. Jego pojazd był tak długi jak mały autobusik. Jeździec mi z oczu zniknął a maszyna jeszcze się przewijała obok! Dojechaliśmy sprawnie do Best Western Premier Beijing i byliśmy nawet ciut przed rozpoczynającą się naszą dobą hotelową. Pan z recepcji skierował nas do lokalu w holu, gdzie mogliśmy odpocząć i napić się wody. W tym czasie chciał nas naciągnąć na wycieczki płatne, jednak cena była jakaś podejrzana to spasowaliśmy. Naprawdę oni ciężko rozumieją słowo NIE w negocjacjach. W końcu dostaliśmy swój klucz magnetyczny i udaliśmy się windą na 11 piętro do pokoju nr 1104. Wnętrze ładnie, przytulnie i bardzo czyste. Wszędzie dywany były tak grube, że przejeżdżałem wózkiem po nich z wysiłkiem i zostawiałem ślady jak kolejka wąskotorowa. Poza tym wszystko było dobrze rozplanowane za co można pochwalić, ale nie bez zastrzeżeń. Problem wystąpił, kiedy udałem się do łazienki potykając się w wejściu. Zamontowali tu solidny próg taki jak u nas zwykle mają drzwi balkonowe. Wspomnę tylko, że hotel uznaje się za przystosowany do sprawnych inaczej. Być może jest to niedoróbka, którą dopiero poprawią na para olimpiadę. (FOTKI W DZIALE "GALERIA ZDJĘĆ" - przyp.red.) Po męczącej podróży udałem się do łóżka i spałem kilka godzin. Pierwsze wyjście na miasto odbyło się coś około 17.00 czasu chińskiego. Doszliśmy do skrzyżowania i pomimo że było ono dość duże i ruchliwe przeszliśmy je sprawnie. Udało się to za sprawą kolejnego funkcjonariusza, który był wyposażony w czerwoną chorągiewkę do sterowania ruchem, pomimo włączonej sygnalizacji świetlnej. W sumie dość szybko ten absurd zrozumiałem dlaczego na jednej krzyżówce są światła i ten miły Pan. Otóż pieszy, nie wspominając o wózkowiczu jest (co sam zaobserwowałem) na najniższym szczeblu w tym łańcuchu komunikacyjnym. Łatwo się narazić na klakson kierowcy więc syreny słychać tu bez przerwy, ale często są one używane do ostrzegania innych użytkowników ruchu. Doszliśmy do restauracji, w której posiłek był smaczny chociaż dla mnie troszkę za ostry. Zapijałem się zupą z bambusa, która przypomina rosół. Po dłuższej celebracji posiłku i oglądania przez wielkie okno pędzący świat, postanowiliśmy do niego dołączyć. Padł naszym łupem konkretny dystans ponieważ, wszystkie przejścia dla pieszych wisiały nad ulicą okraszone ogromną ilością schodów dla nas nie do przebycia. W ten sposób wylądowaliśmy na dzielnicy mieszkalnej i widziałem jak ludzie spędzają wieczory na swoich podwórkach. Najpierw natrafiliśmy na miłośników tai-chi. Powoli w grupie wykonywali kolejne układy ruchów w ręku trzymając zamknięty wachlarz. Nagle wszyscy w jednym momencie je otwierają i wydobywa się dźwięk podobny do rozwijanego żagla. Lekko się wzdrygnąłem, bo w pierwszej chwili ćwiczący przypominali stado gimnastykujących się pawi. Pojechaliśmy dalej, bo zmrok nas popędzał, ale zboczyliśmy z kursu kiedy mój stryjek usłyszał jakąś muzykę. Dojechaliśmy do tego miejsca i za krzewów wyłonił się spory plac wypełniony tańczącymi parami. Popatrzyliśmy na figlujących, ponieważ atmosfera tego miejsca wprawiała człowieka w pozytywne wibracje. Gdyby nie zimno i zmęczenie jakie się dało odczuć tamtego wieczoru pewnie nasza obecność na skwerku byłaby znacznie dłuższa. Po drodze widzieliśmy jeszcze ludzi fantastycznie operującymi pałkami bambusowymi. Trzymając po pałce w każdej dłoni wprawiali w ruch i wyrzucali w powietrze trzecią z nich zakończoną frędzlami. Byli naprawdę sprawni, przez chwile nawet myślałem czy któremuś kiedykolwiek wypadł kubek z ręki, bo z pewnością naleśniki na patelni wierzę, że potrafią zrobić bez kuchy, no chyba że ciasto się przypali. Zrobiłem nawet foto ale nie wyraźne, zwalam to na karb mojego zmęczenia, a może wywijający byli za szybcy. To prawie ostatnia atrakcja tego dnia. Kolejną zaliczyłem w hotelu. Przychodzimy, odpalam komputer i netu brak. Telefon do recepcji i po chwili pojawia się kierownik zmiany. Próbujemy coś razem zaradzić i nic. Jego diagnozą jest zepsuty kabel sieciowy, w co mi się nie chcę wierzyć. Poszliśmy jednak z komputerem na test do pustego pokoju piętro niżej i rezultat był ten sam. Sprawność połączenia nie uległa zmianie pomimo różnych prób w przeciwieństwie do osób zajmujących się usterką. Chodził już z nami lokaj z kluczami do drzwi. Tym sposobem w końcu znalazłem się na parterze na zapleczu supervisora i jego podopiecznych. Udostępnił mi swoje biurko na którym wspaniale błyszczał wyeksponowany metalowy termos. Co za cacko, przypominał duży srebrny pocisk z półokrągłą głową. Pewnie był to jakiś straszak na resztę, bo uwijali się jak mróweczki. Podłączyłem komputer i maszyna nagle zawyła wielokrotnie znajomym dźwiękiem komunikatora. Skorzystałem z okazji i zadzwoniłem do domu w celu zdania skromnej relacji z podróży. Chwile później zapytałem jakiegoś siedzącego pracownika, która jest godzina. Nie wiedziałem że to będzie miało takie konsekwencje. Koleś się zerwał, świgając stertę papierów w kont i z kwikiem wybiegł na zewnątrz. Po chwili przybiegł supervisor znający angielski w otoczeniu całej swojej świty. Powiedziałem mu w czym rzecz, a on mi pokazał swój zegarek. Była to godzina 23.15 doskonała pora na zakończenie dnia.
Pozdrawiam, Marcin |