Strona główna | Mapa serwisu
Niedziela w Chinach:)
BLOG podróżnika > kwiecień 2007 > Niedziela w Chinach:)

15 kwietnia, niedziela - Pekinu ciąg dalszy - RELACJA MARCINA

    Niedziela miała się rozpocząć podobnie jak w Ojczyźnie, Mszą Świętą. Jedyna różnica to fakt, że na ceremonię udaliśmy się do polskiej ambasady. Z lekkim poślizgiem już przy wyjściu złapaliśmy taksówkę. Kierowca, jak sejf, był nie poruszony, aż do momentu kiedy przyjął od nas jedyny klucz w postaci kartki papieru z adresem. Podziałało to na niego jak włożenie karty magnetycznej do stacyjki w nowej limuzynie. Na komendę odpalił maszynę i żwawo pomknęliśmy na miasto .

    Na jednym ze skrzyżowań zauważyłem grupę techniczną, być może drogowców, którzy coś tam tetrali. W zasadzie widok normalny, kilkoro chłopaków w kamizelkach rusza się sprawnie niemal jak czipendersi na wieczornym pokazie. Moje poranne kaprawe oko wyłapało inny subtelny detal tej sytuacji i zadziałałem bardziej intuicyjnie, niż pod wpływem jeszcze nie rozgrzanego płata czołowego. Nie chwaląc się, wychwyciłem obraz jak najlepsza lustrzanka w rękach amatora i takie też wyszło zdjęcie. Mój nagły nie pohamowany zachwyt wzbudziła maszyna będąca zapleczem technicznym owego zespołu, prezentująca się jak perpetum mobile i wydobywająca z siebie dźwięk starego Zetora. Wyglądało to jak żywcem wyciągnięte z jakieś bajki typu „wilk i zając” a może „Pan samochodzik”.
Nawet u MacGyver’a nie widziałem takiego cudeńka, a traktowałem go poważnie i wyrobiłem wieloodcinkowy staż.  
    Konstrukcja na oko naprawdę bardzo udana, świetnie się nadająca do kolejnych odcinków Mad Max. Z resztą to nie było pierwsze zjawisko, które uradowało mnie tego poranka. Wcześniej rozbawiło mnie miejsce pracy naszego taksówkarza. W środku gość siedział odseparowany w autentycznej metalowej klatce. Wyglądał jak ptaszek z kiepskim upierzeniem pozbawiony wolności, któremu zamiast huśtawki pozostawiono termosik dla osłody życia. Na taki widok trudno się powstrzymać i nie rzucić troszkę ziarna, aby nakarmić lokatora.

    W pewnym momencie nerwowo zaczęła mu latać dookoła główka, jak grzechotka w ręku Indianina, a przecież nie miałem prosa w ręku. Był to niechybny znak, że już jesteśmy na właściwej ulicy i trzeba znaleźć ogrodzony kawałek polskiej ziemi. Zadanie okazało się dość trudne, bo teren był naszpikowany podobnymi placówkami z całego świata, jak kasza skwarami. Przystanęliśmy więc na drodze na wysokości ambasady japońskiej, a chiński ptak opuścił klatkę i podleciał do strażnika niczym koliber do kwiatu. Konwersacja była naprawdę krótka i skończyła się w chwili kiedy żołnierz podniósł rękę marszcząc przy tym swoje nienaganne umundurowanie i wskazał dłonią budynek naprzeciwko.       

    Natychmiast podążyłem wzrokiem za wycelowanym w odpowiednim kierunku palcem, jakbym wykonywał komendę „na lewo marsz”. Lekkim obciachem zapachniało w momencie uświadomienia sobie całej tej sytuacji. Stoją klienci w miejscu, którego szukają i pytają o drogę... Jednak to już nie było ważne w porównaniu z tym, jaki Eden rozpościerał się przed moimi oczami.
    Na froncie płot opleciony kutymi kwiatami jak za najlepszych czasów barokowych, wysoki na trzech rosłych mężczyzn, sprawiał wrażenie fortecy nie do zdobycia. Żandarmi chińscy pozwolili przekroczyć pierwszą linie oporu i dostaliśmy się w pobliże tak pięknej bramy.
    Nagle usłyszeliśmy głos, w tym miejscu prawie biblijny, bo nikogo nie było widać: „- Panowie do kogo?”. Stryj szybko odpowiedział w kierunku domofonu, że przyszliśmy na Mszę Świętą. Jego słowa również miały niesamowitą moc jak u Gandalfa, bo wrota z lekkim zgrzytem pozwoliły się otworzyć jak na zawołanie typu sezamie otwórz się. Już na samym wejściu zastanawiałem się, dlaczego tego miejsca nie wymienia się w przewodnikach jako atrakcji turystycznej i z trudem znalazłem wytłumaczenie; myślę, że dostąpiliśmy bezwiednie zjawiska przebywania poza własnym ciałem, zaliczyliśmy krótką wędrówkę do końca tunelu z możliwością zobaczenia co kryje światełko. Pewnie każdy co dostępuje chwili opuszczenia naszego wymiaru, przechodzi przez polską ambasadę, ot cała tajemnica.

    Wracając, już prawie na ziemię i będąc już na dziedzińcu poczułem się jak w brazylijskiej telenoweli. Budynek niewysoki z lekko spadzistym dachem emanował księżycowym blaskiem pochodzących z jego ścian. Przy wejściu kolumny stały na baczność, jak żołnierze na apelu gotowi do zasalutowania. Urokucałej tej kompozycji dodawały liczne kwiaty przyozdabiając to miejsce w sposób szlachetny.

    Zdaliśmy paszporty rodakowi w okienku i po chwili dostaliśmy żywego przewodnika. Był pękaty i na rowerze, ale za to bez opcjonalnego GPSu jak w zakazanym mieście. Prowadził nas spokojnie tempem konduktu żałobnego przez ogród placówki do następnego budynku. Nazwałem go „rowerzystą specjalnym”, nie z racji jak się poruszał, przecież była niedziela tylko ze względu na misję jaką pełnił.

    Na mszę wślizgnęliśmy się jak szpiedzy - cichaczem. Była to zasługa kół w wózku, toczących się bezszelestnie jak i braku śpiewnika rozdanego wcześniej wiernym. W czasie ceremonii mogłem się troszeczkę rozejrzeć po lokalu, który swoim charakterem przypominał świetlicę. Moje miejsce było doskonałe, ale na Filmobranie, a nie na strawę duchową. Przed paszczą stała wielka wypucowana plazma otoczona wysokimi kolumnami kina domowego. Dlaczego mi nie dano pilotów?! Z kolei za księdzem i jego polowym ołtarzem znajdował się wielki stół do snookera. Naprawdę trudno było się skupić na sprawach duchowych, gdyż niejednokrotnie wzrokiem zbłądziłem z drogi i wybierałem kij do bilarda.
    Po takich widokach moje grzeszne ciało zostało wystawione na ciężką próbę. Pomysł zorganizowania celebry w małym Vegas, zadziałało jak sito przesiewające plewy od ziaren. Swoją drogą po wstępnym zapoznaniu się z tym sympatycznym miejscem wnioskuję, że od biedy mógłbym się poświęcić i pracować na takiej odległej placówce.
    Po mszy staliśmy w holu, jak reszta uczestników, wymieniając się wieloma informacjami. Do mnie podszedł chłopak, który jest tutaj co niedzielę i zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że Wiesiek jest studentem Uniwersytetu w Pekinie i uczy się chińskiego. Rozmowa nam się bardzo kleiła i postanowiliśmy ją dokończyć w pobliskiej kawiarence. Zamówiliśmy ciacha, wyeksponowane w przeźroczystych pudełkach jak szwajcarskie zegarki u jubilera. Do tego każdy wybrał jakiś napój i zajęliśmy miejsce przy stole. Moją herbatę dostałem po chwili i wszystkie zestawy już były w komplecie. Chwyciłem za końcówkę dziwacznej łyżczki, przypominającej spławik stojący pionowo w wodzie kiedy nic się nie dzieje. Podniosłem do góry i musze powiedzieć, że dawno nie miałem takiego narzędzia w ręku. W jednej chwili poczułem się jak laryngolog czy dentysta mający przystąpić do badania migdałków lub protetyki. Sprzęt wypisz wymaluj lusterko medyczne z tą jednak różnicą, że uchwyt był przez całą długość drążony i przypominał słomkę ze stali. Przez chwilę się zastanowiłem czy konsumować dalej beztrosko ciastko, ponieważ tak niecodzienne narzędzie w tym codziennym miejscu może mieć swoje tajemnicze uzasadnienie, znane na razie jedynie obsłudze. Po długich oględzinach sprzętu goszczącego w mojej herbacie, chciałem przez niego zrobić pierwszy łyk. Jednak Wiesiek wyczuł mój nierozważny zamiar i ostrzegł w porę żebym tego nie robił, bo pewnie wciągnę przez pogrzebacz całą bakteryjno-kulinarną historię Chin.

    Posłuchałem go jakoś bez teatralnego protestu i odstąpiłem od realizacji tego naukowego pomysłu. Spotkanie w rezultacie było bardzo owocne i umówiliśmy się wszyscy na następny dzień, aby odwiedzić Badaling. (jedno z miejsc, gdzie udostępniony jest do zwiedzania Mur Chiński - przyp.red.) My jednak ze stryjem owego dnia mieliśmy w grafiku jeszcze jedno miejsce do spenetrowania. Wpadliśmy w cug i w myśl słów „Pamiętaj żeby dzień święty świecić” postanowiliśmy zaliczyć kolejną świątynię (Tempel of Heaven). Ponownie wsiedliśmy do taksówki.

    Na mapie gdzie oznaczenia ulic są w chińskim i angielskim języku (W Chinach powszechnie stosuje się zapis fonetyczny wykorzystujący litery alfabetu łacińskiego - przyp.red.) pokazaliśmy kierowcy, cel naszej podróży.
    Przed wejściem na teren należącym do świątyni stała muskularna brama, na szczęście bez żadnych schodów. Kupiliśmy bilety w kasie i po chwili przemierzaliśmy zielone aleje parku. Moja radość z ukształtowania rzeźby terenu okazała się być przedwczesna. W pewnym momencie wyrósł wielki kopiec naszpikowany niezliczonymi rzędami schodów przypominającymi wodną kaskadę. Ich środkiem jak przedziałek w we włosach przebiegał podjazd, być może dla sprawnych inaczej. Jednakże jego kąt nachylenia i długość wzniesienia bardziej przypominały skocznię narciarską, niż trasę dla wózka. Nie dając się zwieść chińskim budowniczym postanowiłem wzniesienie pokonać z buta. Na samym szczycie już lekko wyczerpany zacząłem się troszkę rozglądać. W pewnym momencie mój wzrok się zaczepił na tabliczce przypominającej logo mojej wyprawy. Z prędkością błyskawicy odebrałem ten oczywisty przekaz - „my cię uleczymy, porzuć wózek i wstąp na ścieżkę zdrowia!” W mig zrozumiałem dla czego przez wiele lat ZUS i inne urzędy w Polsce miały podobną konstrukcję. Przeszedłem w końcu przez małą bramę i znalazłem się na placu docelowym. Przede mną na kolejnym wzgórzu co mnie bardzo uradowało stała okrągła świątynia, przypominająca swoim kształtem gigantyczny ul.

    Ludzie jak pszczółki kręcili się w jego sąsiedztwie, poruszając się chaotycznie i kumulując przy jego wejściu. Poszarpane odgłosy pochodzące z wielu gardzieli były jak dźwięki skrzydeł przypominające bzyczenie. Na dole, jeszcze na placu dostrzegłem kilku brukarzy wymieniających wadliwe kostki. W tym pszczelim świecie pełnili rolę posłusznych robotnic wypełniających kolejne zadanie. W końcu i ja poczułem instynkt tego miejsca bo chciałem dołączyć do reszty. Moja transformacja okazała się jakaś felerna na tle otaczającej gromady, ponieważ byłem jakiś wolny i rachityczny. Na szczęście reszta owadów mnie zaakceptowała, chociaż się nie obyło bez wielu podejrzliwych spojrzeń. Wejścia do środka były zagrodzone, więc świątynię oglądało się z dworu przez otwarte drzwi. We wnętrzu daleko usytuowany był solidny tron, z rozmytymi kształtami nadanymi przez panujący wszędobylski mrok. Po lewej stronie znajdowały się stoły ofiarne, które często na swoich blatach gościły przerażone zwierzęta. Wysoko nad całą tą sceną wisiało bogato zdobione zwieńczenie w postaci kopuły opartej na solidnych kolumnach. Nie widząc miodu ani królowej, po zaspokojeniu swojej ciekawości i stworzeniu krótkiej dokumentacji w postaci zdjęć postanowiłem opuścić to miejsce.

    Na dole, wraz ze stryjem przypatrywała mi się nieznana kobieta - z wyglądu Hinduska bo miała zdrapkę na czole. Wyraźnie czekała na mnie zatem bez żadnych kombinacji zmierzałem w nadanym kierunku. Okazało się, że kobieta pochodzi z Malezji i również choruje na reumatyzm, więc bez trudu mnie zdiagnozowała. Była naprawdę sympatyczna i udzieliła mi wiele interesujących rad. Jej stan zdrowia na oko był dużo lepszy niż mój i zawdzięczała go ponoć kuracji homeopatycznej i specjalnej diecie. Jednak kilkukrotnie podkreślała, że to wszystko nie odniosłoby pożądanego efektu, gdyby nie jej praca nad sobą w postaci codziennych ćwiczeń. Po zrobieniu wspólnego zdjęcia nasz miła pogawędka dobiegła końca.

    Myśmy na cel naszej dalszej wędrówki obrali miejsce gdzie była umiejscowiona okrągła bardzo gładka Ściana Echa (Echo Wall). Jak sama nazwa wskazuje dźwięk w tym miejscu ma najistotniejsze znaczenie. Ponoć kiedy dwie osoby staną naprzeciwko siebie przy ścianie, jedna na stronie wschodniej, a druga po zachodniej i obie będą skierowane na północ to każde najcichsze wypowiedziane słowo bez trudu dotrze do odbiorcy. Tutaj pole do popisu ma Wujek Dobra Rada: jeśli ktoś z Was się umówi w tym bardzo ciekawym miejscu i nie chce czuć dyskomfortu typu kto puścił gaza, niech uprzednio sprawdzi swoje menu i wykreśli tego dnia grochówkę i inne niebezpieczne dla siebie zestawy kulinarne.

    Dalej za ścianą był kolejny ważny punkt dla rasy żółtej, a mianowicie szeroko przez nich historycznie pojmowany środek ziemi. Stoi tam kamień prawie jak otoczak, głaciuśki od nieskończonej ilości potarć i dotyków, do którego prowadzi kolejka ludzi chcących zrobić to samo. Tam już się nie wybrałem przez schody wszędobylskie, może to i dobrze bo chcąc być oryginalnym pewnie bym go polizał. Zresztą ogonek był jak za kawą kiedy wszystko było na kartki, więc zrezygnowaliśmy pokornie jak z Ostatniej paróweczki Barykenta. Ze sporym bagażem wrażeń i jeszcze większym zmęczeniem, spokojnie poszliśmy przez park w kierunku naszego hotelu.

Marcin 

 



Marcin Tasarek EXPEDITIONS * Ostatnia aktualizacja: 24 marca 2009