Strona główna | Mapa serwisu
Wielki Mur!!!
BLOG podróżnika > kwiecień 2007 > Wielki Mur!!!
Tą relację dedykuję Ani (Wuwu),

Z okazji urodzin, życzę Ci dużo zdrowia, spełnienia marzeń i wielu przyjaciół,

Bardzo Ci dziękuję za stworzenie i redagowanie mojej strony internetowej.

 Marcul

15 kwietnia 2007

Motto na poniedziałek było jedno „Zobaczyć Wielki Mur Chiński”.

    Już w niedzielę wieczorem poczyniliśmy w tym celu pierwsze przygotowania, które okazały się być bardzo trafne. Z mapy na odwrocie wyczailiśmy ofertę, która pozwala wypożyczyć auto z kierowcą i młodym przewodnikiem na cały dzień za 300 RMB.

    Umówiliśmy się przez telefon, że najemnicy mają czekać o 10.00 rano w holu naszego hotelu. Na dole, ze stryjem pojawiliśmy się za trzy dziesiąta, naładowani energią jak świeżo sformatowane akumulatory. Mój entuzjazm lekko przygasł w momencie, kiedy zauważyłem że pusto na dole jak w muzeum i nikogo nie ma, łącznie z Wieśkiem poznanym wczoraj.  Zacząłem pomału wyczuwać jak właściwy Mur mi się trochę oddalił, a w jego miejsce pojawiał się inny, mentalny odpowiednik stosowny do okoliczności. Sytuacja narastającej  realnej  przeszkody na chwilę uzyskała stan przysłowiowej remisji w momencie pojawienia się Wieśka.
Nie mając  lepszego zajęcia jak bierne czekanie, usiedliśmy w holu przy pustym biurku kierownika obsługi.

    Nagle z  drugiej strony pojawił się jakiś nerwowy koleś, który, nie zważając na nas, swoim szybkim drobnym palcem stukał jak dzięcioł w klawisze telefonu służbowego. Skwaszona mina telefonisty, jakby stracił kolejne życie w grze komputerowej pojawiała się za każdym razem kiedy słuchawka w jego ręku pozostawała głucha. Stryj  będąc pod wpływem natarczywego dziobaka, postanowił także użyć  owego automatu i dowiedzieć się, gdzie wyparowała świta wraz z dyliżansem. Zapytał uprzejmie męczennika czy może skorzystać z aparatu i zadzwonić na miasto. Odpowiedź padła szybko, że jest to tylko linia wewnętrzna i nie ma takiej możliwości. Stryj udał się więc do recepcji, a dziobak tymczasem gdzieś zniknął. My z Wieśkiem jeszcze zachowując pogodny nastrój, bacznie oczekiwaliśmy dalszego rozwoju zdarzeń.
    Po  chwili już Stryj zmierzał do nas wartkim krokiem w towarzystwie jakiegoś chłopaka. Sylwetka i kostium truchtającego delikwenta, wydawały mi się  jakoś dziwnie znajome.  To natrętne odczucie szybko zaszeregowałem jako początek Dejavu, aż tu nagle jak obuchem przez łeb dostałem olśnienia. Przecież to chiński Dziobak (!), który chwilę wcześniej tłukł zażarcie w klawisze jak kruk szukający dziobem robaka.
    Nasz  znajomy nie znajomy przewodnik został już nam przedstawiony i po wymianie uśmiechów pasujących do buziek z gg (;) - przyp red.), udaliśmy się na parking, gdzie oczekiwała  limuzyna z kierowcą. Analizując na spokojnie całą tą sytuację i dostrzegając analogię ze wczorajszym szukaniem ambasady stwierdziłem, że wszystko w zasadzie przebiega normalnie, ale to może być tematem pewnie  niejednej komisji lekarskiej. Nie mniej, kiedy sobie pomyślałem, że siedzieliśmy przy jednym biurku z naszym zażarcie dzwoniącym najemnikiem do pokoju numer 1104 to stwierdziłem, że moja spostrzegawczość owego dnia była tempa jak finka w kaburze u zucha.
    W końcu znaleźliśmy się już na placu, gdzie czarna limuzyna z mocno przydymianymi szybami czekała na europosłów.  Mój osobisty pojazd został bardzo szybko rozmontowany ale dalej już nie poszło tak sprawnie. Kolejna łamigłówka pojawiła się kiedy zamknięta klatka wózka po zdemontowaniu części ruchomych nie mieściła się  z tyłu auta. Bagażnik sedana chociaż bardzo głęboki, legitymował się skromnym światłem możliwości załadunku,  obniżając w rezultacie jego przydatność. Dwie pary azjatyckich rąk wywijały stelażem przez kilka minut, jak w chińskiej baśni  w czasie walki kung fu. W pewnym momencie już przestałem rejestrować, ile kombinacji przerobiono na tej kostce rubika bez oczekiwanego rezultatu.  O moje ożywienie jednak postarał się kierowca, wskazując w swoim geniuszu, gdzie mam rozkręcić ten nieforemny osprzęt. Wskazał mi śruby imbusowe, jakby zadanie było dla mnie na poziomie odkręcenia kapsla z grodziskiej. Nie wiem czego gość się naprawdę spodziewał, ale przyjmuję wariant, że w moich artretycznych palcach widział komplet do kluczy (:D - przyp.red.). W tej przeciągającej się patowej chwili do akcji wszedł mój stryj i przejął ciężar zadania. Jednym sprawnym ruchem połączonym synchronicznie z dużą dawką pomyślunku rozwiązał problem i wózek się schował w czeluści czarnego smoka. My, wszyscy w koło, jak jeden chórek zaskowytaliśmy z podziwu, w uznaniu dla technicznego dyrygenta. Kiedy oznajmiłem, że nasz wybawca reprezentuje polską myśl naukowo-budowlaną, ponownie towarzystwo zamruczało, doceniając tym samym sprawnego operatora.

    Kiedy wszystkie problemy  z logistyką zostały usunięte, wiedliśmy do auta i zmierzaliśmy przez miasto na północ do Badaling (miejscowość, w której udostępniono do zwiedzania Wielki Mur Chiński - przyp. red.).
    W pewnym momencie na szybach pojazdu pojawiły się nieśmiałe krople deszczu tworzącego pochmurną aurę zmieszaną z przebłyskami słońca.  W miarę jak nasza pozycja się zmieniała, także pogoda w swojej kapryśnej łaskawości postanowiła ujawnić swoje lepsze oblicze i nas ciut doświetlić swoim jaskrawym soluxem.          Tymczasem w mknącej czarnej konserwie, bujającej jak gołębie Balcerka, rozbrzmiewały radosne głosy w 3 różnych językach.

    W pewnym momencie, z mojej prawej strony wyrósł jakiś nieoczekiwany spodek przypominający arkę Noego. Materiały użyte ze szkła i stali sugerowały świeżość widzianej konstrukcji, więc pewnie to była  jedynie replika, oznaczona sygnaturą made in china.  Nasz przewodnik wyprowadził mnie z klimatów biblijnych obwieszczając, że jest to jeden z wielu stadionów, wybudowanych na letnią olimpiadę Beijing 2008. Lekko mnie zamurowało. Mając na pierwszym planie ten obiekt, słyszałem w tle dobijające się własne myśli, że my ze swoimi kraterami to możemy zrobić zawody z Księżycem o to kto ma większego doła. Zapach olimpiady pozostawiliśmy w tej wielkiej nowoczesnej sportowej kuchni, gdy już na horyzoncie majaczyły pierwsze delikatnie góry potwierdzające właściwy kierunek.

    Nagle  przewodnik wykazał się służbową czujnością i zaproponował, żeby po drodze odwiedzić pewną  galerię - Jade Gallery.  Odzew ekipy na jego apel był pozytywny i nasz grafik  turystyczny został wzbogacony o kolejne nieznane nam miejsce. Przy samych drzwiach zwinęła nas jakaś młodziutka pracownica i zaczęła opowiadać o wyjątkowości sztuki wydobywanej z niekształtnej skały. W swoich rękach trzymała jadeitową biżuterię  i dwie doskonałe podróby.  Pokazała dokładnie jak można odróżnić te "kukułcze jaja", ujawniając przy tym 3 możliwe sposoby.
    Jeden to patrzeć na przedmiot pod światło, drugi to potrzeć o coś twardego, a trzeci to kompletna magia, ale się sprawdza. Ponoć jeśli spróbować podpalić opleciony na jadeitowej biżuterii ludzki włos, jest to nie możliwe pomimo przykładania ognia. Uwierzcie mi, że sprawę chciałem zbadać doświadczalnie i przekonać się jak prawda wygląda. Niestety na show  byłem kompletnie nie przygotowany z moim upierzeniem na głowie przypominającym niedojrzałe kiwi, a i na suficie dranie rozwiesili czujniki dymu.
    Naprzeciwko pokoju prezentacyjnego, w którym dostąpiliśmy wykładu, znajdowało się ogromne akwarium. W środku przebywały gromadnie ssaki według atlasu zaklasyfikowane do gatunku naczelnych. W swych zapracowanych skulonych pozycjach bardzo przypominały ogromne gryzonie obierające jakieś warzywa. Owe naczelne istoty - chińscy artyści i rzemieślnicy, zamknięci zostali w szklanym pudełku by stać się kolejną atrakcją próżnych nadzianych turystów. Moje wrażenie było zgoła odmienne - cała ta inscenizacja  wyglądała jak zrobiony przekrój przez działającą XIX wieczną  manufakturę, gdzie ludzkie uczucia zagłuszają maszyny.
    Oddaliliśmy się wartko od tego roznegliżowanego zaplecza, by podziwiać dzieła znanego nam trudu. Galeria ofertą i słusznym rozmiarem potrafi  oszołomić, jak tłuczek karpia szykowanego na święta... (auuuuu - przyp.red.) Nie wiedząc kiedy można zacząć kupować bez opamiętania, jak Jackson z filmu dokumentalnego będący w sklepie z antykami. Po zebraniu dawki emocji i zrobieniu krótkiego materiału fotograficznego, postanowiliśmy dalej podążać na północ.

    Przecinaliśmy autostradą  wzniesienia i góry, aż nagle to coś się objawiło. Wynurzyło się na chwilę odsłaniając rąbek cielska, niczym potwór z Loch Ness widziany przez nielicznych. Trzymające aparat ręce zadygotały mi w obawie, że obiekt zniknie nagle, w  skalnej nieruchomej fali. Im bardziej się zbliżaliśmy do upragnionego celu, tym Smok coraz śmielej ujawniał swą obecność.  W końcu zagościliśmy w tej dolinie  Rospudy, gdzie auta i sklepikarze szukają dobrego miejsca dla siebie.
    Nad  kasą wisiała tabliczka podobna do logo mojej wyprawy okraszona opisem „Free cable car for leg disabled” co w wolnym tłumaczeniu znaczy „Witamy Marcina, jesteś naszym gościem”.
    Wiesiek z przewodnikiem poszli mnie zaanonsować, a ja tymczasem sprawdzałem sprzęt jak snajper przed polowaniem. Kiedy wracali w moim kierunku jakoś dziwnie się podśmiewali wzbudzając przy tym moje zainteresowanie. Kiedy mi wyjawili, że muszę także kupić bilet, bo nie dysponuję  legitymacjią niepełnosprawnego, moje usta nagle w szerokim uśmiechu odsłoniły dwa rzędy zębów, podobnie jak  rozerwany zamek w przeładowanej torbie. Domyślam się, że chodziło o chiński odpowiednik takiego papieru, bo jeśli o polski to kobiecie równie dobrze mógłbym pokazać kartę motorowerową lub starą sieciówkę.  Z zakupionym biletem udałem się z buta w kierunku platformy, gdzie garażowały gondole, jak czereśnie na gałęzi. Zobaczyliśmy nasz pojazd wielkości dojrzałego grapefruita, z  tabliczką  obok informującą, że wagonik jest na 6 osób. Wydało mi się to niesmacznym żartem. Nas było jedynie 4 ale perspektywa zmierzenia się z kabiną wielkości helikoptera dziecięcego w markecie, trochę mnie rozśmieszyła. Przyglądając się uważnie i analizując trudność zadania, opracowaliśmy szybki plan w jakiej kolejności się gramolimy. Smaczku dodawał fakt, że wagonik się w ogóle nie zatrzymywał, a jedynie mocno zwalniał kusząc do swego wnętrza. Według ustaleń pomimo, że nie byłem chińskim ochotnikiem miałem wskoczyć pierwszy odrzucając przy tym moje kłej-czan’y (chińska nazwa  kul), niczym puste zbiorniki paliwa podczas startowania promu kosmicznego.
    Gdyby ktoś w tym ważnym momencie obserwował nas skaczących niczym komandosi na ćwiczeniach, pomyślałby niechybnie, że przyjechała turystycznie wycieczka z „Gromu”. (Marcin, skad Ci się to bierze?? ;) - przyp.red.) Po zapakowaniu towaru do środka nasz słoik przyspieszył, a my skuleni jak 4 pancernych, z uśmiechami na twarzach parliśmy do przodu.
    Wzniesienie  było dość solidne, więc bombka po linie przesuwała się opornie, dając tym samym czas na podziwianie górzystego terenu z innej perspektywy, niż tylko żabia. Rozemocjonowana głowa, jak globus targany ręką dziecka latała mi dookoła, by niczego nie przegapić. Wierciłem się w tym słoju w poszukiwaniu najlepszych ujęć, a w tym czasie niepostrzeżenie przed nami rosła skała wyglądająca, jak ostatni koszmarny widok nie jednego pilota. Widząc z przodu gondole płynnie znikające w ogromnej czarnej paszczy, zrozumiałem co czuje robaczek  w czereśni tuż przed zjedzeniem przez łakomego amatora. Po wyjściu na zewnątrz, nie doznając uszczerbku na zdrowiu, udaliśmy się tempem weterynarza wezwanego do chorego byka. Moje kaprawe ciałko szkliste, wzmocnione optyką  ogólnie dostępną, w końcu wychwyciło tą dynamiczną   sylwetkę wijącego się ogromnego węgorza wzbudzającego we mnie uczucie pewnego niedowierzania. Aby znaleźć się bliżej ogromnej anakondy (moje nogi już troszkę były zmęczone), nasz wierny przewodnik podjął wspaniałomyślną decyzję i wziął mnie na swoje plecy. Wśród  chińskiej społeczności wzbudziłem tym sporo zainteresowania jako jedyny noszony -  pewnie myśleli że jakiś władca się zbliża, a może sam imperator. Na wszelki wypadek zachowywałem się dumnie i trzymałem pacynę wysoko. Znalazłem dla siebie dogodną ławeczkę z widokiem na słynną budowlę. Gdy siadłem, mój wzrok okryty zadumą, natychmiastowo  poszybował po  nierównej nitce, aż na horyzont.  Tymczasem moi kompani dając mi czas, żebym się ciut zregenerował poszli spenetrować przepastne metry najdłuższego gada.

    Mur w swoim kształcie jest naprawdę niesamowity. Rozciągnięty i powyginany na wierzchołkach łańcuchów górskich, przypomina opływową serpentynę ciśniętą nagle w przestrzeń. Pojawia się i znika w nieregularnych odstępach, pozornie chaotycznie, gdy pominąć jego sens. Gdy chwilę się zastanowić to sprawa jest oczywista, że mur przebiega harmonijnie na sfalowanej powierzchni, odwzorowując wiernie rzeźbę, na której sam spoczywa. W swojej formie idealny, wtopiony w skalne podłoże, wydaje się nie do przejścia. Niesamowici konstruktorzy jak i napadające chińską ziemię hordy, już całe wieki temu  zaznali  trudu związanego z tą budowlą, chociaż każdy z innej strony i nikomu nie było łatwo. Co jakiś kawałek wynurzają się  rozlokowane pękate baszty, wzmacniając i dzieląc obronny tors, niczym wypustki na ciele dziwacznego stwora. Na jego grzbiecie dopatrzeć się można licznych schodów powyginanych na kształt dziwnych łusek. To ulubione miejsce wszędobylskich turystów, przypominających swoim drobniutkim rozmiarem, kolorowe bakterie widziane pod mikroskopem, na ciele wielkiego żywiciela. Swoją drogą, wracając do łusek- gdyby spadłby tam deszcz i chwyciłby przymrozek, mogłoby być bardzo ciekawie. Domniemam, że wówczas dostrzegane baszty,  są orientacyjnymi punktami pierwszej pomocy, oczyszczając tym samym dalszą drogę z niefortunnych wędrowców. Mając na uwadze formę z jaką opuszczałem to miejsce siedząc na plecach Wieśka, miałem okazję poczuć owy realny posmak trudu zdobywcy, będący podwaliną moich hipotetycznych rozważań. Będąc już w samochodzie, w poczuciu radości i drobnego żalu, widziałem jak gaśnie sylwetka wielkiego smoka, by z czasem zniknąć w bezlitosnej otchłani szarości łańcuchów górskich.

Marcin

 


c.d.n.

 

Marcin Tasarek EXPEDITIONS * Ostatnia aktualizacja: 24 marca 2009