Odcinek tematyczny: MOPED Kilka dni po przyjeździe do kliniki w Shijiazhuang, kiedy już poznałem wstępnie zasady funkcjonowania w nowym miejscu, zaczęło mnie korcić, żeby spenetrować malowniczą inaczej okolice. Przez przypadek moim genialnym pomysłem pochwaliłem się siostrze (Dżan Ce Sja), która oznajmiła, że z miłą chęcią wybierze się ze mną na pobliską przejażdżkę do marketu. Wyszykowałem się w pokoiku jak chłopak z filmu „Gorączka sobotniej nocy” i czekałem na nią w napięciu jak guma przed odpaleniem w procy nastolatka. W końcu się pojawiła, ubrana po cywilnemu, z torebeczką pod pachą i z uśmiechem zapytała, czy już jestem gotowy. Odpowiedziałem zdecydowanie, że możemy lecieć i zbliżyłem się szparko do mojego wózia, by wygodnie się usadowić jak ptaszek w gnieździe. Siostra szybciutko mi wytłumaczyła, że to ona od teraz przejęła stery misji i akcja przebiegała już pod jej dyktando. Fotelik z ręcznym napędem ku mojemu zdziwieniu pozostał nietknięty, co jedynie to skwitowałem w niemy sposób, a moja paszcza przybrała kształt świeżo wyłowionej ryby. Poszliśmy z buta po korytarzu kliniki, więc miałem troszkę czasu, by wnikliwiej pogłówkować czym pojedziemy i jak się zabierzemy z tym całym majdanem. Najwyraźniej się nie zrozumieliśmy w sprawie organizacyjnej, ale w tamtym momencie już to nie miało znaczenia. Sprawę mógł jedynie wyprostować zaczarowany ołówek w moim ręku, którego mógłbym użyć ostatnim rzutem na ścianę szpitala, by narysować klarowny rozlatujący się kształt samochodu. W końcu uznałem, że dziewczyna wie co robi i śmigniemy niechybnie taksówką. Wyszliśmy bocznym wyjściem będącym jednocześnie przejściem do szpitalnej stołówki i tu Dżan Ce Sja oznajmiła, że mam poczekać przy schodkach, a ona zorganizuje transport. Stałem w napięciu wypełniając przy tym czas uśmiechami z kelnereczkami będącymi akurat na przerwie, aż nagle za murka wyskakuje cichaczem, jak przemykający kocur siostra na swoim elektrycznym mopedzie. Na widok tego cudeńka, moja twarz pod wpływem pierwszych reakcji nie eksploatowanego mózgu w tym południowym upale, zdecydowanie przebudowała dotychczasową mimikę, by wyrazić emocje buchające z mego wnętrza: - Co to jest za dziwo? W pierwszej chwili pojawiło się ciepło, szczęka mi opadła, a źrenice się zatrzymały na szkłach okularów. Po chwili gałki jak jojo powróciły na pierwotne swoje miejsce, a usta w szerokim rozwarciu przybrały kształt stateczku, rysowanego przez dzieci na etapie przedszkolnym. Z początku cała ta akcja pachniała mi jakąś popyliną do momentu kiedy siostra zapytała kto prowadzi jednoślada przez chinatown. Wtedy znowu moje ślimaki się mocno rozjarzyły niczym filmowe oko saurona, a fizjonomia przybrała formę pasującą bardziej do mupetów. Gdyby nie to, że w rękach trzymałem swoje długie kije, dające mi wsparcie niczym drugi filar, zająłbym miejsce za chińską konsolą, a dziewczyna robiłaby za atrakcyjny GPS. Niestety, musieliśmy wybrać wariant B, przy którym każdy metr w tym wyścigu z zasady pokonywałem jako drugi, co w świecie sportu zawsze pozostawia niedosyt. Usiadłem z tyłu na lekko przytwardawym siedzeniu, opierając się plecami o nie duży opływowy kuferek. Nie była to nawet połowa sukcesu ponieważ, ciągle pozostawała sprawa nie rozwiązana, gdzie wcisnąć moje nogi i co zrobić z kulami. Zaczęliśmy się gramolić przed kliniką wzbudzając przy tym nie małe zainteresowanie. Nawet kucharz wyleciał ze stołówki, żeby przedstawić swoją wizję załadunku. Z tyłu motorka znajdowały się rzekomo specjalne podnóżki, ale były tak wyprofilowane, że nawet francuski alpinista (nazywany człowiekiem pająkiem), który zdobywa najwyższe budynki świata, miałby poważny problem z utrzymaniem nóg na wskazanej przez konstruktora wehikułu pozycji. Jak próbowałem tam swoje giczoły wcisnąć to poczułem się jak ambitny i rozpalony uczeń na pierwszych zajęciach jogi naśladujący bezmyślnie swojego mistrza. W końcu rozwiązanie wspólnymi siłami zostało wypracowane i miało charakter daleko idącego kompromisu. Nogi położyłem na pedałach kierowcy, a kule powędrowały w poprzek na moje kolana. Dżansesja przekręciła kluczyk w stacyjce i po wciśnięciu guziczka na rączce kierownicy, maszyna bezszelestnie wystartowała. Do wszystkich zgromadzonych pomachałem ręką, a z ust wykrzyknąłem radosne BYE. Pogoda owego dnia była doskonała. Słońce mocno paliło, bezchmurne niebo jak prawie codziennie i nie wielki wiaterek, wszystkie te czynniki fantastycznie pasowały do beztroskiego charakteru wyprawy. Siostra pocinała hardo do przodu tnąc bezszelestnie powietrze jak samolot widziany daleko na niebie. Za sobą zostawialiśmy smugę, ale nie białych oparów rozgrzanego powietrza i spalin, lecz ciekawskich wielu spojrzeń. My parliśmy niewzruszenie do przodu. Siostra kręciła manetką z ogromną wprawą niczym Luck Skywalker wolantem z „Gwiezdnych wojen” w swoim niezawodnym myśliwcu. Mi z kolei przypadła rola tego małego, siedzącego z tyłu okrągłego robota D2 wyglądającego jak kosz na śmieci, bełkotającego coś zawsze w nieznanym języku i któremu łepek latał w około, by zobaczyć jak najwięcej. Drogi mają niesamowicie równe i szerokie. Zero kolein, dziur, nie wspominając o innych przeszkodach. To tylko u nas wieka od kanałów rozlokowane są na drodze, jak jakaś wysypka lub krosty, na którą jeszcze nie znaleziono żadnej skutecznej maści. Jezdnia dla pojazdów przebiega szerokim pasem na środku płaskiej drogi, a po jej obu stronach zwykle za przepierzeniem z żywopłotu są trasy dla wszystkich jedno i trzy śladów. I nie jest to tak wąskie jak u nas pseudo trasy rowerowe, przypominające swoją szerokością pasek do aparatu. Obydwa ciągi komunikacyjne zwykle oddzielone i skutecznie odseparowane od siebie, spotykają się zawsze na każdym skrzyżowaniu. Ruch odbywa się niewiarygodnie płynnie pomimo, że panuje tu zasada kto silniejszy i głośniejszy klakson posiada ten zawsze pierwszeństwo ma. Rowery i inne trzykołowe środki lokomocji nie uznają jakichkolwiek świateł drogowych. Jakby panowała tu jakaś zasada typu ziemia- ogień, kto się zatrzyma i dotknie nogami gruntu jest spalony i odpada z dalszej gry. Rowery zwykle się zatrzymują , kiedy samochody przejeżdżają według wskazań świateł. Trzeba być bardzo skoncentrowanym i sporo się naobserwować, by w końcu zasiąść za stery lichawego rowerka i zacząć się poruszać podobnie jak miejscowi. Jak bardzo jest to niebezpieczne zajęcie to tylko nadmienię, że kiedy piszę ten materiał mój doktor Wang jest tydzień na zwolnieniu z powodu wypadku na swoim elektrycznym mopedzie. Zresztą, cały pion lekarski od lekarzy po pielęgniarki posuwają do roboty na jednośladach. Także i Rafał mój kolega 2 dni temu miał kraksę z innym uczestnikiem ruchu, bo nie zachował elementarnej zasady ograniczonego zaufania do nieoświetlonego Chińczyka. Szczęśliwie lekko się tylko poocierał co szybko się zagoi. Kupił oldtimera na targu za 50 RMB i dołożył 2 RMB na naprawę i serwis hamulców oraz pedałów. Ponoć giełda była nielegalna, ponieważ władza woli jak naród kupuje nowe rowery napędzając tym samym gospodarkę. Ciekawe co robić ze starymi drezynami, które tutaj łatane są bez końca. Jedyne rozwiązane jakie się nasuwa to wziąć maszynę do chaty powiesić na ścianie i zrobić z niej wieszak lub powyginać na komplet ogrodowy. Kto by w sumie pomyślał, jest miejsce na ziemi, że człowiek pomimo, że umie jeździć na poczciwym „Wigrym” czy „Jubilacie" musi się uczyć tego ponownie. Nagle Dzan Ce Sia podniosła wyprostowane ramie przed siebie i coś wymamrotała wskazując zwartą zabudowę po drugiej stronie skrzyżowania. Zrozumiałem tylko (czał szy) co znaczy market. Z pierwszej chwili nie wiedziałem co ona ma na myśli, bo przed nami nie widziałem budynku z ogromnym parkingiem, jak zwykle jest to u nas, tylko stare rozlatujące się sklepy. Przejechaliśmy ogromną krzyżówkę i zbliżaliśmy się wartko do jednego z nich wcale nie zwalniając. W pierwszej chwili chciałem się katapultować z mopedu, bo widziałem w oczach szybko nadchodzące widmo katastrofy. Wyczekałem jeszcze chwile wystawiając na próbę żelazne nerwy i czułem jak one miękną pod wpływem braku oczekiwanej reakcji. Nie zauważyłem siły wytracającej prędkość pod wpływem stopniowego zaciskania hamulców, a mi brakowało czerwonego guziczka z opisem „ Przystanek na żądanie”. O tym, że mój kierowca jeszcze jakkolwiek reagował przekonał mnie dźwięk klaksonu wydobywającego się z maszyny. Pierwsza myśl: - kobieta w panice pomotała guziki i teraz jak nic rozbijemy się niczym surowe jajo rzucone o ścianę. Wtem ludzie się rozstąpili na boki jak Morze Czerwone w czasie ucieczki Żydów, a my przeniknęliśmy do środka ogromnej hali. Chciało się krzyknąć „co za wejście, ale wjazd, z drogi skośnoocy”. W środku i po bokach były całe rzędy straganów, a pomiędzy nimi szeroka aleja w kształcie litery U. Mopedem można było podjechać pod dowolne stoisko co skutecznie ułatwiało robienie zakupów. Czasem miałem ochotę na kupno pojedynczego banana co nie było łatwą sprawą. Zwykle trzeba było poprosić sprzedawcę, by ten litościwie znalazł jakiś jeden nadpsuty okaz lub zdekompletował wystawioną kiść. Robił to zazwyczaj z lekkim zdziwieniem lub grymaskiem, śmiejąc się przy tym z dziwnego obcokrajowca. Marcin |